wtorek, 10 sierpnia 2010

"INCEPCJA" - SENNY REALIZM NOLANA

Pierwsza informacja dla tych, co filmu jeszcze nie widzieli: nie miejcie zbyt wygórowanych oczekiwań. „Incepcja” nie jest kamieniem milowym w historii kinematografii. Nie jest nawet filmem o znaczących walorach artystycznych. To kino czysto rozrywkowe. I w tej kategorii najnowsza produkcja Nolana sprawdza się lepiej niż bardzo dobrze. Reżyser oferuje nam dwie i pół godziny perfekcyjnie przygotowanej filmowej łamigłówki (nie tak zresztą trudnej do rozwikłania). Sam pomysł, oparty na wkradaniu się do snów nie jest niczym odkrywczym (na myśl przychodzi chociażby japońska „Paprika”, która nawet wizualnie wyraźnie inspirowała twórców). Jednak siła filmu nie polega na oryginalności, ale na mistrzostwie, z jakim wciąga i angażuje on odbiorcę w kolejne, piętrzące się poziomy zapętleń fabularnych.
Trzeba też przyznać, że jest to film nierówny. Pierwsza połowa, wprowadzająca widzów i bohaterów w świat przedstawiony, jest dość nużąca, a wizualne popisy w stylu „Matrixa” trącą wtórnością, banałem i działaniem pod niewybredną publiczność. Kiedy jednak rozpoczyna się tytułowa incepcja, Nolan „chwyta” widza za gardło i nie puszcza aż do końcowych napisów.
Filmem tym reżyser pieczętuje swój styl, wyróżniający go spośród innych rzemieślników hollywoodu. To, co go przede wszystkim charakteryzuje to konsekwentny realizm. Podobnie, jak w obu częściach nolanowskiego „Batmana”, tak i tu nie ma mowy o wizualnej, czy fabularnej frywolności. Wszystko jest stonowane, surowe, „prawdopodobne”. Sen nie jest więc miejscem, gdzie wszystko jest możliwe, a raczej perfekcyjnie zaplanowanym polem do działań, podlegającym, bardziej lub mniej, zasadom przyczyny i skutku. I właśnie dlatego widz angażuje się w świat przedstawiony. Daje się wciągnąć w ten filmowy sen, zapominając o jego ułomnościach.
Ten fakt podkreśla stwierdzenie jednego z bohaterów: „Kiedy śnimy, wszystko wydaje nam się prawdziwe, realne. Dopiero po przebudzeniu zdajemy sobie sprawę z absurdów tego snu”. Jest to też nawiązanie do teorii kina hollywoodzkiego, jako takiego. Kina, w którym uciekamy od rzeczywistości w inny świat. W senne marzenie. Idąc dalej tym tropem, można stwierdzić, że cała współczesna kultura jest jedną wielką ucieczką od tego, co realne. Obyśmy tylko umieli w porę się z tego snu wybudzić...


OCENA: 5/6


wtorek, 29 czerwca 2010

DREAMWORKS VS PIXAR - RANKING CZ.2


Razem z niedawną premierą "Toy Story3" i zgodnie z obietnicą, wrzucam prywatny ranking najlepszych moim zdaniem filmów, wyprodukowanych przez studio Pixar.



"Toy Story 3" 2010

Trudno stwierdzić jednoznacznie który z filmów o żyhjących własnym życiem zabawkach, był najlepszy, ale sądzę, że odcinek zamykający trylogię będzie tu dobrym reprezentantem serii. Poza tym trójka zawiera jedną z najbardziej przejmujących scen w historii filmów animowanych.



"Wall-E" 2008

Twórcom należą się brawa przede wszystkim za minimalizm koncepcyjny, doprowadzony do prawdziwej maestrii. Przecież do połowy filmu nie pada w nim prawie żadna kwestia. Gdyby jeszcze ta druga, zupełnie nie pasująca stylistycznie do całości, połowa utrzymała początkowy poziom...



"Gdzie jest Nemo" 2003

Zachwycająca wizualnie podwodna przygoda małej rybki poszukującej swojego synka. Film stał się kolejnym ogromnym krokiem naprzód, jeśli chodzi o technikę animacji cyfrowej. Zaś sama historia wzrusza, śmieszy i frapuje z doskonałym wyczuciem i wdziękiem. Nawet sekunda seansu nie wydaje się być stracona.



"Ratatuj" 2007

Nie jestem w stanie dostrzec słabych punktów w tym filmie. Napiszę tylko, że pewnie podobnie jak większość widzów, ogladając zwiastuny byłem nastawiony negatywnie. No bo jaki może być film opowiadający o szczurze, który zostaje mistrzem kuchni? Dawno nie byłem tak miło zaskoczony po seansie. Palce lizać!



"Iniemamocni" 2004

Brawurowy pastiż kina spod znaku 007. Mój pixarowy faworyt, zarówno jeśli chodzi o stronę plastyczną, jak i merytoryczną. Film ma jednocześnie oryginalną, niezwykle wartką i przemyślaną linię fabularną, a zarazem z niespotykaną lekkością żongluje cytatami i nawiązaniami do kina sensacyjnego. Cymesik!

niedziela, 9 maja 2010

DREAMWORKS VS PIXAR - RANKING CZ.1


Z okazji dość dawnej już premiery najnowszej produkcji ze stajni Dreamworks Animation, jak również nadchodzącej premiery studia Pixar, pozwoliłem sobie zrobić podwójny ranking, najlepszych, moim zdaniem filmów reprezentowanych przez obie konkurujące ze sobą wytwórnie. Na pierwszy ogień idzie studio Spielberga. Oto pięć moich dreamworksowych faworytów:

„Uciekające kurczaki” 2000

Bardzo udany wynik współpracy Dreamworksa z angielskim studiem Nicka Parka, autora kultowej serii z Wallacem i Gromitem. Zrealizowana tradycyjną techniką animacji poklatkowej komedia ma swój niewymuszony wdzięk i humor, a przy tym pozbawiona jest jakichkolwiek znamion hollywoodzkiego lukru i dydaktyzmu. Zarazem jednak nie oferuje wiele więcej niż inne tego typu produkcje.

„Kung Fu Panda” 2008

Ten film może poszczycić się przede wszystkim wizualną maestrią (chyba nawet Pixar nie dorównał do tej pory graficznym osiągnięciom tej produkcji). Wspaniałemu dizajnowi postaci wtórują ich barwne osobowości, z tytułowym Pandą na czele. Film jest też śmieszny, co nie zawsze dremworksowi się udaje.

„Mrówka Z” 1998

Pierwszy projekt studia oparty wyłącznie na grafice komputerowej. Dziś widać, że efekt wizualny jest daleki od perfekcji. Jednak siła filmu tkwi w fabule, a ta jest wyjątkowo, jak na film dla dzieci, mroczna i przepełniona okrucieństwem (nigdy nie zapomnę sceny, kiedy Z dodaje otuchy konającemu koledze, a dokładnie jego odłączonej od reszty mrówczego ciała, głowie), jednak odwaga twórców nie poszła na marne. Film wciąż wywiera ogromne wrażenie i jest nośnikiem słusznej tezy o zwycięstwie jednostki nad masą.


„Jak wytresować smoka” 2010

Wielki triumf wytwórni i animacji dla dzieci. Jest to jeden z tych filmów, które wywołują podobne wrażenie, co jazda Rollercoasterem. Fabułka niby infantylna i schematyczna, ale brawa należą się twórcom za wspaniałą (chyba równie dobrą jak w „Kung Fu Pandzie”) grafikę i powrót do tradycji, kiedy historia w filmie dla dzieci nie była wyłącznie pretekstem do gagów i popkulturowych nawiązań (patrz: „Shreck”), a z widz z kina wynosił coś więcej, niż tylko puste pudełka po popcornie.

„Książę Egiptu” 1998

Pierwsze i zarazem najlepsze, jak dotąd dziecko Dreamworksu. Twórcy niemal zupełnie wymknęli się wszelkim artystycznym i fabularnym kompromisom, typowym dla tak drogich przedsięwzięć. Obrazy zapierają dech najwyższym malarskim poziomem, a historia Mojżesza nigdy wcześniej, ani później nie została opowiedziana równie sugestywnie i przejnująco. No i ta wspaniała muzyka Hansa Zimmera...


niedziela, 28 marca 2010

"ALICJA..." W DISNEYLANDZIE


Kto ze współczesnych twórców dokonałby najlepszej ekranizacji „Alicji w Krainie Czarów”? Pierwsza myśl: Tim Burton. Tak przynajmniej sądziłem do momentu kiedy w kinie skończyły się reklamy i rozpoczęła projekcja.
Burtonowska adaptacja książki Carrola jest niestety wyjątkowo nieudana. Reżyser popełnił jeden zasadniczy błąd- zrezygnował z przypowieściowej, pełnej niedomówień formy oryginału na rzecz wielkiego, pompatycznego widowiska na wzór nieszczęsnych „Opowieści z Narnii”. Już to jedno posunięcie przekreśliło w moich oczach cały film. Co gorsza, za nim potoczyła się masa innych niefortunnych posunięć.
Alicja jest już młodą panną na wydaniu, która ucieka do Krainy Czarów przed niechcianymi zaręczynami. Na miejscu spotyka starych znajomych, których na swoje nieszczęście zupełnie nie pamięta. Dalej rozwija się wątek dwóch sióstr, które walczą o panowanie nad Krainą oraz Żaber-zwłoka (polskie tłumaczenie dla Jabberwockiego), którego jedynie Alicja jest w stanie pokonać. Do tego dodana zostaje zupełnie głupawa i nieprzekonująca relacja między główną bohaterką, a Szalonym Kapelusznikiem (chyba najsłabsza rola Johnnego Deppa jaką widziałem) i jeszcze kilka innych niepotrzebnych wątków.
Muszę przyznać, że plastyczna strona filmu niekiedy robi duże wrażenie, ale nawet w kwestii czysto formalnej Burton zatracił książkowego ducha. Cały magiczny świat, łącznie z jego mieszkańcami jest ciężki i do bólu „namacalny”. Zupełnie jakby bohaterka trafiła do Disneylandu, gdzie wyjątkowo pstrokato ucharakteryzowani aktorzy oprowadzają przybyszów po jego kiczowatych atrakcjach. Jedynie Czerwona Królowa w wykonaniu Heleny Bonham Carter broni się tu pewnym aktorskim sznytem.

Pod koniec przygody Alicja dochodzi do wniosku, że cała Kraina Czarów nie jest snem, a jej mieszkańcy są prawdziwi tak jak ona. Pomijając fakt, że w książkowej „Alicji” konkluzja była względnie odwrotna, trzeba zauważyć, że Tim Burton dołożył wszelkich starań, abyśmy my widzowie uwierzyli w „prawdziwość” świata przedstawionego. I udało mu się. Pod koniec seansu doznałem całkiem prawdziwego ataku mdłości...

OCENA: 2,5/6



sobota, 13 marca 2010

"THE MOVIE"


Drodzy czytelnicy tego bloga. Wkrótce nastąpią tu pewne zmiany. Część recenzji i felietonów będzie się pojawiać jako zajawka, natomiast w całości będzie można je przeczytać na stronie z bardzo popularnym komiksem internetowym "The Movie", którego autorem jest Robert "Bele" Sienicki. Już teraz można przeczytać tam naszą wspólną z Robertem relację (pisaną na żywo między 2.00, a 6.00 nad ranem) z tegorocznej oscarowej gali. Poza tym jestem pewien, że tu również będzie się pojawiało wiele niezmiernie ciekawych artykułów. A więc Stand By...

niedziela, 14 lutego 2010

KSIĘŻNICZKA TEŻ ŻABA, CZYLI (NIE TAK) WIELKI POWRÓT KLASYCZNEGO DISNEYA

Kiedy w 2003 roku studio Disneya oznajmiło, że kończy produkcję klasycznej animacji (ostatnim takim filmem miało być „Rogate ranczo” z 2004) , rozpętała się burza sprzeciwów. Jednym z głównych argumentów było stwierdzenie, że żadna ilość pikseli nie zastąpi manualnej animacji, gdyż tylko ta zawiera duszę i emocje. Pod naporem próśb i tęsknoty widzów za klasyczną animacją szefowie studia zmienili swoją decyzję sprzed kilku lat i zapowiedzieli wielki powrót filmów poklatkowych. Na pierwszy ogień poszedł projekt „Księżniczka i żaba” autorstwa starych disneyowskich wyjadaczy, czyli Rona Clemensa i Johna Muskera („Mała syrenka”, „Aladyn” „Herkules”). Nie wiem jaki tor obierze nowy disneyowski cykl, ale jeśli ma on być kontynuacją tego, co widzielismy w „Księżniczce i żabie” to można śmiało mówić o zmarnowanej szansie.

Owszem, Disney wrócił do klasycznej animacji. Słowo „klasyczna” zostało jednak potraktowane zbyt dosłownie. Stylistyka i narracja cofnęly się nie o dwadzieścia ale o jakieś 40 lat, czyli do czasów kiedy wytwórnia przechodziła swój najchudszy filmowy okres. Wtedy powstały takie filmy jak „Księga dżungli”, czy „Robin Hood”. Produkcje zdecydowanie najsłabsze z całego dorobku studia.
Film jest urokliwy, kolorowy i niesie ze sobą niegłupie przesłanie. Gdy jednak porówna się go do produkcji sprzed dwóch dekad jego urok znacząco blaknie.
Mimo iż mamy tu mnóstwo wielobarwnych i zręcznie zarysowanych postaci, zgrabnie ułożoną intrygę i przede wszystkim przekorną inwersję klasycznej baśni o księciu zaklętym w żabę, to jednak poza tymi niewątpliwymi zaletami film pozostawia widza (zwłaszcza tego starszego) dość obojętnym wobec wydarzeń. Nawet żarty nie są tu specjalnie śmieszne, a piosenki, choć rytmiczne i czerpiące z czarnego jazzu lat 20-tych, sprawiają wrażenie napisanych na „jedno kopyto”. Również w samej animacji poklatkowej nie widać szczególnego progresu. Jakby twórcy nie mięli odwagi na eksperymentowanie w tej warstwie (a przecież niezwykle innowacyjna animacja z „Planety skarbów” dawała tak wielkie szanse na dalszy jej rozwój).
Oczekując na powrót klasycznego Disneya spodziewałem się dzieł na miarę „Pięknej i bestii”, czy „Króla lwa”, a otrzymałem mało zajmującą, choć niewątpliwie urokliwą bajeczkę dla grzecznych dzieci. Taką, co to można puścić swoim pociechom przed snem i nie martwić się, że będą je dręczyć koszmary.

OCENA: 3/6


środa, 3 lutego 2010

NOMINACJE DO OSCARÓW - CAMERON VS BIGELOW

Znamy już nominacje do Oscarów. Pora więc przyjrzeć się wyróżnionym i zastanowić się kogo na liście zabrakło, a nie powinno.

Zacznę od tego, że większych niespodzianek nie ma. Zgodnie z oczekiwaniami na najwięcej nagród szanse mają dwa filmy: „Avatar” i „The Hurt Locker”. W kategorii najlepszy film są tylko dwa niewielkie zaskoczenia: ambitny film science-fiction „Dystrykt 9” i przesłodzony, moralizatorski „The Blind Side”, którego obecność w tej kategorii można jedynie tłumaczyć niespodziewaną popularnością wśród amerykańskiej publiczności.

Nominacje aktorskie też nie zaskakują, choć trzeba przyznać, że role pierwszoplanowe są w tym roku wyjątkowo ubogie i mało wyraziste (dla porównania przypomnijmy sobie chociaż zeszłoroczne zetawienie: Sean Penn jako „Milk”, czy Kate Winslet w „Lektorze”).

W przypadku filmów animowanych cieszy wyróżnienie dla francuskiego „Sekretu księgi Kells”, a jednocześnie martwi pominięcie przebojowych „Klopsików i innych zjawisk pogodowych”.

Sporym zaskoczeniem jest wyróżnienie za zdjęcia wyjątkowo nieudanej szóstej części przygód Harrego Pottera. Wśród nominacji za charakteryzację zabrakło natomiast takich filmów jak „Dystrykt 9”, czy „Parnassus”. Rewelacyjny „Sherlock Holmes” Guya Ritchie powinien zostać wyróżniony za montaż, skończyło się jednak tylko na nominacjach za scenografię i muzykę.

Skoro jesteśmy przy muzycznych kategoriach, warto zauważyć brak nominacji dla piosenki z „Avatara” a także utworu U2 z filmu „Brothers”. Podwójnie wyróżniono za to wyjątkowo wtórne kompozycje z „Księżniczki i żaby”.

W kategoriach dźwiękowo-wizualnych króluje oczywiście „Avatar”. Zaskakuje natomiast brak wyróżnienia za niezwykle widowiskowe efekty do „2012”.

Z wielkich nieobecnych z żalem muszę wymienić bardzo przejmującą „Drogę” Hillcoata. Ten film z pewnością zasługiwał na kilka nominacji. Dziwi też brak dobrze przyjętego „Where The Wild Things Are” Spike'a Jonze.

A kto zwycięży 7 marca? Zakładam, że „Avatar” i „The Hurt Locker” podzielą się równo ilością nagród. Wróżę jednak, że tą najważniejszą dostanie film Bigelow. Chociażby dlatego, że wielu akademików z pewnością chce nauczyć pokory znanego ze swojej próżności Camerona. No i oczywiście „The Hurt Locker” jest lepszym filmem. Ten argument jednak rzadko przeważa podczas oscarowych wyborów.


Pełna lista nominacji

czwartek, 21 stycznia 2010

"AVATAR" CZYLI OD ZERA DO BOHATERA W NIECAŁE TRZY GODZINY


Fakt, że tak rozreklamowany film wzbudził tak skrajne reakcje (od zachwytów po wyrazy ogromnego rozczarowania) sprawił, że tylko jeszcze bardziej chciałem go obejrzeć i wyrobić sobie własne o nim zdanie. I choć daleki jestem od potępiania tego filmu i mieszania go z błotem, to muszę stwierdzić, że im większy jest mój dystans czasowy od projekcji, tym bardziej wartość filmu maleje w moich oczach. Pozwoliłem więc sobie podzielić film na wady i zalety.
Zacznijmy od plusów:

Cameron dowiódł swej reżyserskiej zręczności, tworząc spójną kompozycję narracyjną. Nie popełnił też błędu Lucasa z trzech ostatnich epizodów „Gwiezdnych Wojen”, czyli nie przedłożył efektów specjalnych nad emocjonalne relacje między postaciami. Cameron ewidentnie skupia się na dwójce głównych bohaterów, starając się uwiarygodnić ich miłość (miał wprawę po „Titanicu”).

Wbrew niektórym opiniom efekt 3D jest niezwykle sugestywny właśnie dlatego, że nie służy taniemu efekciarstwu w stylu strzał lecących na widownię. Jest jedynie (aż) tłem pomagającym widzowi uwierzyć w wielowymiarowy świat Pandory.

Jest w filmie kilka fantastycznie zaaranżowanych scen (Neytri starająca się dobudzić Jake'a podczas natarcia buldożerów).

Trzeba przyznać, że jest to porządne kino rozrywkowe dla całej rodziny...

No właśnie. I tu zaczynają się minusy filmu.

„Avatar” jest filmem familijnym. Jego poziom intelektualny porównywalny jest do poziomu „Króla Lwa”. Równie dobrze epos Camerona mógłby być koleną produkcją spod znaku Disneya. I choć nie ma w tym nic złego (osobiście jestem fanem tych filmów, a zwłaszcza „Króla Lwa”), to jednak po twórcy „Terminatorów” i „Obcych” spodziewałem się czegoś nieco dojrzalszego.

Liczne zarzuty, że fabuła filmu jest schematyczna i pełna zapożyczeń, są słuszne. Mnie jednak bardziej bolał fakt, że film jest tak prosty fabularnie, by nie powiedzieć banalny. I na nic tu kontrargumenty w stylu „Gwiezdne Wojny też były banalne, ale...”. W trylogii Lucasa (tej pierwszej) mamy pewien proces związany z przemianą bohatera. Droga Skywalkera od popychadła do wielkiego Jedi była rozciągnięta na trzy ponaddwugodzinne filmy (ok 7 godzin!), a tu cały ten proces mamy skumulowany w jednym niespełna trzygodzinnym filmie. Przemiana bohatera jest tu po prostu cholernie niewiarygodna. Nic też dziwnego, że uproszczeniu uległy wątki, które z pewnością zasługiwały na rozwinięcie, nie mówiąc już o konstrukcji postaci.

Na tej skrótowości traci też całe, stworzone przez Camerona uniwersum. Wbrew zamiarom twórcy Pandora zdaje się być mało ciekawą krainką, składającą się tak naprawdę z elementów świata ziemskiego, tylko nieco zmodyfikowanych. Wizja Pandory jest zwyczajnie mało oryginalna.

No i przede wszystkim ofiarą uproszczeń pada sama wymowa film, kumulująca się w powitalnym zwrocie tubylców: „Widzę cię”, co ma znaczyć „rozumiem cię, widzę twoją duszę”. Wartością nadrzędną jest więc dogłębne, szczere poznanie świata i ludzi. Nie należy oceniać powierzchownie, opierając się na stereotypach i schematach. To dość zabawne, bo właśnie na schematach i stereotypach oparty jest film Camerona.

Słyszałem i czytałem kilka komentarzy w stylu: ten świat był tak piękny, że w scenach powrotu Jake'a do własnego ciała chciało się razem z nim wrócić znów na łono pandoriańskiej natury. Moja reakcja była odwrotna. Zaangażowanie moje rosło wraz ze scenami w środowisku ludzi. Po tych wszystkich pstrokatych i migotających ptaszkach i roślinkach człowiek czuł się swojsko widząc ludzkie gęby. Właśnie takiego realistycznego chropowatego czynnika zabrakło w przelukrowanym świecie Pandory.Avatar nie jest filmem złym. Pozostawił jednak we mnie ogromny niedosyt. Poczułem się jakby ktoś przez rok zapraszał mnie na wykwintny obiad, a jak przyszło co do czego, dostałem tylko (wykwintny, a jakże) deser. No cóż... Może gdybym miał 10 lat to bym się zadowolił...



OCENA: 4/6

wtorek, 12 stycznia 2010

OSCAROWE NOMINACJE ZA "NAJLEPSZY FILM" - MOJE TYPY

Jestem oscarowym freakiem. Tak, wiem że to festiwal amerykańskiej próżności i wzajemnej adoracji i z reguły nagrody przyznawane są wyłącznie lukrowanym hollywoodzkim wyrobom... Nic na to nie poradzę. To moja choroba, której objawy pojawiają się co roku w okolicach stycznia.

W tym roku może być o tyle ciekawie, że praktycznie nie ma jednoznacznych faworytów, jest za to kilka całkiem ciekawych filmów z szansami na nagrody. W tym roku też Akademia zmieniła nieco zasady: do Oscara w kategorii „najlepszy film” będzie nominowanych aż dziesięć pozycji. Oto moja prywatna prognoza na tę kategorię:


-A SERIOUS MAN

Czarna komedia spod ręki braci Coen zbiera świetne recenzje. Panowie zresztą rzadko zawodzą, a Akademia lubi ich wyróżniać (czego dowodem oskarowe zwycięstwo filmu „To nie jest kraj dla starych ludzi” w 2008 roku)


-AVATAR


Ma już na koncie nominację za najlepszy dramat do Złotych Globów. Jest też filmem na tyle przełomowym pod względem produkcji (a przecież to właśnie producenci odbierają nagrodę za najlepszy film), że wyróżnienie go wśród najlepszych obrazów roku jest jedynie formalnością.


-BĘKARTY WOJNY

Mój zdecydowany tegoroczny faworyt. Tarantino znów pokazał klasę i tym razem amerykańscy krytycy byli wyjątkowo przychylni. Nic dziwnego. W końcu ten film to wspaniała uczta na cześć amerykańskiego kina.


-BYŁA SOBIE DZIEWCZYNA

Film z cyklu miłych, ładnych i świetnie zrealizowanych. Nic ponad to ale myślę, że Akademii to w zupełności wystarczy.


-THE HURT LOCKER

Jeżeli można już wstępnie mówić o tegorocznych faworytach, to z pewnością jest wśród nich „The Hurt Locker”. Film konsekwentnie zgarnia wszystkie przedoscarowe wyróżnienia i coś mi się wydaje, że to właśnie on będzie triumfował podczas tegorocznej gali.


-INVICTUS

O tym filmie wiem niewiele. Jednak nazwiska reżysera (Clint Eastwood) i aktorów (Morgan Freeman, Matt Damon), oraz tematyka filmu (epizod z życia Nelsona Mandeli) to idealny przepis na nominację.


-DZIEWIĘĆ


Kolejny, po oscarowym „Chicago” musical Roba Marshalla to podobnie jak poprzedni film idealny zbiór oscarowych składników. Myślę, że filmowi nie przeszkodzi nawet wtórność tematu (adaptacja broadwayowskiego musicalu, będącego adaptacją filmu opowiadającego między innymi o produkcji filmu) ani słabe recenzje.


-PRECIOUS

Od paru lat panuje wśród Akademików moda na nominowanie filmów niezależnych nagradzanych na festiwalu w Sundance. W tym roku również nie zabrakło reprezentanta z szansą na nominację. Oby sam film okazał się lepszy od zeszłorocznego nudnawego „Juno”.


-THE ROAD


Ten film to moje wielkie nadzieje na nominację. Klimatyczna postapokaliptyczna wizja świata podana w kameralnym, świetnie zagranym sosie, to coś co tygryski lubią najbardziej.


-W CHMURACH

Tak naprawdę jest to najmniej przeze mnie lubiany oscarowy faworyt. Szczerze pisząc nie mam zielonego pojęcia co takiego widzą krytycy w tej mdłej, pretensjonalnej tragikomedyjce, z tych co to można sobie obejrzeć środę wieczorem przy kolacji. I jeszcze ten nijaki George Clooney... Szczerze odradzam.

Ogłoszenie nominacji 2 lutego.

sobota, 2 stycznia 2010

"GDZIE MIESZKAJĄ DZIKIE STWORY?"- WIELKIE STWORY, WIELKI NIEDOSYT


Jestem fanem Spike'a Jonze. A zwłaszcza jego „Adaptacji” z Meryl Streep i Nicholasem Cagem. Jestem też fanem mądrych i nietypowych filmów dla dzieci. Moje nadzieje wobec najnowszej produkcji reżysera były więc ogromne...Być może zbyt ogromne.
Adaptacja krótkej ilustrowanej książeczki dla najmłodszych to historia chłopca o wyjątkowo dzikiej naturze (ADHD?). Pewnego dnia, w wyniku kłótni z mamą ucieka z domu i przemierzając małą łódką morze dociera na wyspę, na której mieszkają tytułowe dzikie stwory. I właściwie od tego momentu film dramaturgicznie siada. Dalsze wydarzenia składają się generalnie z beztroskich zabaw z wielkimi pluszakami, w które co jakiś czas wplatane są (ewidentnie na siłę) moralne dylematy, dotyczące przyjaźni i rodziny. I mimo kilku świetnych, przepełnionych prawdziwie dziecięcą energią, scen, film pozostawia równie wielki, jak wspomniane stwory, niedosyt.
Trzeba jednak przyznać, że obraz Jonze'a ma kilka niewątpliwych zalet. Po pierwsze sposób filmowania i budowania atmosfery jest intrygujący i odbiega znacznie od sztampowych i schematycznych superprodukcji dla dzieci spod znaku Disney'a. Pierwsze sceny filmu dawały nawet nadzieję na opowieść na miarę „E.T”, czy „Niekończącej się opowieści”. Po drugie design stworów jest rewelacyjny. Ich ekspresja i charaktery przywodzą na myśl najlepsze dokonania Jima Hensona. Na dodatek komputerowo wygenerowana mimika twarzy doskonale współgra z ręcznie wykonanym kostiumem postaci, niemal eliminując wrażenie jakiejkolwiek sztuczności. Fantastyczna jest też pełna emocji dziecięca rola Maxa Recordsa. Warto również zwrócić uwagę na muzykę Cartera Burwella i naładowane energią piosenki Karen O.
Film z pewnością wart jest zobaczenia. Sądzę, że wielu widzów oczaruje. Mi zabrakło w filmie głębszego psychologicznego dna. Czegoś, co spajało by opowieść, sprawiając, że z filmu zapamiętamy coś więcej, niż tylko piękną oprawę plastyczno-muzyczną.

OCENA: 4/6