czwartek, 21 stycznia 2010

"AVATAR" CZYLI OD ZERA DO BOHATERA W NIECAŁE TRZY GODZINY


Fakt, że tak rozreklamowany film wzbudził tak skrajne reakcje (od zachwytów po wyrazy ogromnego rozczarowania) sprawił, że tylko jeszcze bardziej chciałem go obejrzeć i wyrobić sobie własne o nim zdanie. I choć daleki jestem od potępiania tego filmu i mieszania go z błotem, to muszę stwierdzić, że im większy jest mój dystans czasowy od projekcji, tym bardziej wartość filmu maleje w moich oczach. Pozwoliłem więc sobie podzielić film na wady i zalety.
Zacznijmy od plusów:

Cameron dowiódł swej reżyserskiej zręczności, tworząc spójną kompozycję narracyjną. Nie popełnił też błędu Lucasa z trzech ostatnich epizodów „Gwiezdnych Wojen”, czyli nie przedłożył efektów specjalnych nad emocjonalne relacje między postaciami. Cameron ewidentnie skupia się na dwójce głównych bohaterów, starając się uwiarygodnić ich miłość (miał wprawę po „Titanicu”).

Wbrew niektórym opiniom efekt 3D jest niezwykle sugestywny właśnie dlatego, że nie służy taniemu efekciarstwu w stylu strzał lecących na widownię. Jest jedynie (aż) tłem pomagającym widzowi uwierzyć w wielowymiarowy świat Pandory.

Jest w filmie kilka fantastycznie zaaranżowanych scen (Neytri starająca się dobudzić Jake'a podczas natarcia buldożerów).

Trzeba przyznać, że jest to porządne kino rozrywkowe dla całej rodziny...

No właśnie. I tu zaczynają się minusy filmu.

„Avatar” jest filmem familijnym. Jego poziom intelektualny porównywalny jest do poziomu „Króla Lwa”. Równie dobrze epos Camerona mógłby być koleną produkcją spod znaku Disneya. I choć nie ma w tym nic złego (osobiście jestem fanem tych filmów, a zwłaszcza „Króla Lwa”), to jednak po twórcy „Terminatorów” i „Obcych” spodziewałem się czegoś nieco dojrzalszego.

Liczne zarzuty, że fabuła filmu jest schematyczna i pełna zapożyczeń, są słuszne. Mnie jednak bardziej bolał fakt, że film jest tak prosty fabularnie, by nie powiedzieć banalny. I na nic tu kontrargumenty w stylu „Gwiezdne Wojny też były banalne, ale...”. W trylogii Lucasa (tej pierwszej) mamy pewien proces związany z przemianą bohatera. Droga Skywalkera od popychadła do wielkiego Jedi była rozciągnięta na trzy ponaddwugodzinne filmy (ok 7 godzin!), a tu cały ten proces mamy skumulowany w jednym niespełna trzygodzinnym filmie. Przemiana bohatera jest tu po prostu cholernie niewiarygodna. Nic też dziwnego, że uproszczeniu uległy wątki, które z pewnością zasługiwały na rozwinięcie, nie mówiąc już o konstrukcji postaci.

Na tej skrótowości traci też całe, stworzone przez Camerona uniwersum. Wbrew zamiarom twórcy Pandora zdaje się być mało ciekawą krainką, składającą się tak naprawdę z elementów świata ziemskiego, tylko nieco zmodyfikowanych. Wizja Pandory jest zwyczajnie mało oryginalna.

No i przede wszystkim ofiarą uproszczeń pada sama wymowa film, kumulująca się w powitalnym zwrocie tubylców: „Widzę cię”, co ma znaczyć „rozumiem cię, widzę twoją duszę”. Wartością nadrzędną jest więc dogłębne, szczere poznanie świata i ludzi. Nie należy oceniać powierzchownie, opierając się na stereotypach i schematach. To dość zabawne, bo właśnie na schematach i stereotypach oparty jest film Camerona.

Słyszałem i czytałem kilka komentarzy w stylu: ten świat był tak piękny, że w scenach powrotu Jake'a do własnego ciała chciało się razem z nim wrócić znów na łono pandoriańskiej natury. Moja reakcja była odwrotna. Zaangażowanie moje rosło wraz ze scenami w środowisku ludzi. Po tych wszystkich pstrokatych i migotających ptaszkach i roślinkach człowiek czuł się swojsko widząc ludzkie gęby. Właśnie takiego realistycznego chropowatego czynnika zabrakło w przelukrowanym świecie Pandory.Avatar nie jest filmem złym. Pozostawił jednak we mnie ogromny niedosyt. Poczułem się jakby ktoś przez rok zapraszał mnie na wykwintny obiad, a jak przyszło co do czego, dostałem tylko (wykwintny, a jakże) deser. No cóż... Może gdybym miał 10 lat to bym się zadowolił...



OCENA: 4/6

1 komentarz: