sobota, 19 grudnia 2009

10 NA 10 - CZYLI NAJWAŻNIESZE FILMY DEKADY

Zbliża się rok 2010, a wraz z nim koniec pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Postanowiłem więc zrobić małe filmowe podsumowanie i wybrać 10 moim zdaniem najistotniejszych (niekoniecznie najlepszych) filmów ostatnich dziesięciu lat. Są to w moim przekonaniu filmy, które miały jakiś znaczący wpływ na rozwój przemysłu filmowego(niekoniecznie sztuki filmowej). Tak więc zaczynając od końca:


    10.„PASJA” reż Mel Gibson (2004)

Choć uważam się za osobę wierzącą to szczerze nienawidzę tego filmu. Tak samo jak nienawidzę Mela Gibsona za najobrzydliwszą i zarazem najbardziej prymitywną formę manipulacji uczuciami widza. Reżyser z mistycznej historii zrobił tani horrorek. Zrobił to jednak na tyle sugestywnie, że ujął tym rzesze wiernych, zwłaszcza z ramienia Radia Maryja, traktujących wiarę według manichejskiego wzoru odwiecznej walki dobra ze złem. Kto potrafi choć trochę głębiej spojrzeć na krwawe widowisko od razu zauważy, że „ten król jest nagi”.

    9.„TAJEMNICA BROKEBACK MOUNTAIN” reż. Ang Lee (2005)

Film ważny głównie ze względu na nietypowe i odważne ukazanie tematu homoseksualizmu. Lee z reżyserską maestrią potrafi opowiedzieć o miłości dwóch mężczyzn bez egzaltowania ich odmienności, czy seksualnej orientacji. To jest po prostu historia nieszczęśliwego związku pomiędzy dwojgiem ludzi, którym okoliczności zewnętrzne (konserwatywny, homofobiczny Teksas)nie pozwalają na wspólne szczęście. Może to i banalne, ale film Anga Lee z pewnością zapisze się do kanonu filmów wszechczasów.

    8.„REQUIEM DLA SNU” reż. Daren Arronofsky (2000)

Ten film należy już do grona kultowych. Głównie za sprawą rewolucyjnego, jak na tamten czas montażu. Reżyser, dzieląc ekran i ukazując równolegle dwie sceny, lub też przyspieszając ,bądź zwalniając taśmę filmową, tworzy niezwykle sugestywny obraz społeczeństwa zdegradowanego poprzez wszelkiego rodzaju uzależnienia. Począwszy od twardych narkotyków, poprzez telewizję, a kończąc na zwykłej potrzebie miłości, Arronofsky kreuje świat uzależniony od nałogów.

    7.„SPIRITED AWAY” reż. Hayao Mijazaki (2002)

Ten film to ukoronowanie dorobku japońskiego reżysera. Dzięki niemu Mijazaki stał się znany i popularny w stanach i Europie. Nagle okazało się, że są na świecie twórcy animacji, których filmy nie mają nic wspólnego z hollywoodzkim kanonem, a mimo to mogą zdobyć rzesze fanów na całym świecie.

    6.„KING KONG” reż. Peter Jackson (2005)

Poza faktem, że uwielbiam ten film trudno mi stwierdzić, że jest on w jakimś aspekcie przełomowy dla kina. Niemniej nigdy do tej pory postać wygenerowana w komputerze nie dała tak sugestywnej i emocjonującej kreacji aktorskiej. Nawet Gollum z „Władcy Pierścieni” musiał w tym wypadku ustąpić pierwszeństwa olbrzymiej małpie. Jak dotąd są to najdoskonalsze filmowe efekty specjalne.

    5.„SHRECK” reż Andrew Addamson (2001)

Nie jestem specjalnym fanem shrekowego humoru. Jednak to właśnie on stał się znakiem firmowym niemal każdej kolejnej animacji. A sam shrek jest chyba jedną z najlepiej rozpoznawalnych filmowych postaci na świecie. „De gustibus...”

    4.„TAŃCZĄC W CIEMNOŚCIACH” reż. Lars Von Trier (2000)

I znów nowatorskie ujęcie hollywoodzkiego gatunku. Lars Von Trier ożenił musicalową konwencję z jej absolutnym przeciwieństwem, czyli surowo realistyczną dogmą. W efekcie powstało przejmujące dzieło, będące niezwykle istotnym i szczerym głosem w kwestii kary śmierci.

    3.„GLADIATOR” reż. Ridley Scott (2000)

Wielki powrót legendarnego Ridleya Scotta, narodziny nowej gwiazdy – Russela Crowe'a, deszcz oscarów i niezapomniane kwestie, jak choćby ta: „Are'nt you Entertained!?” Jeden z najlepszych i najpopularniejszych filmów o starożytności.

    2.„WŁADCA PIERŚCIENI – TRYLOGIA” reż. Peter Jackson (2001,2002,2003)

Długo wyczekiwana ekranizacja tolkienowskiej sagi stała się mega przebojem. Zyskała zarówno aprobatę widzów, jak i krytyków (czego efektem było łącznie 17 oscarów!). Swoim rozmachem przebiła wszystko, co widziano do tej pory. Są jednak i malkontenci (po części się do nich zaliczam), którzy twierdzą, że Jackson w nagromadzaniu wizualnych atrakcji zapodział gdzieś ducha książkowego oryginału. Niemniej jest jedno z największych filmowych wydarzeń nie tylko tej dekady.

    1.„AVATAR” reż. James Cameron (2009)

Film nie miał jeszcze swojej polskiej premiery (25 grudnia 2009), a już mówi się, że jest to największe filmowe wydarzenie od czasów premiery pierwszego filmu dźwiękowego. Choć pewnie jest to przesadzone porównanie, to sam fakt jego użycia świadczy o wadze tego przedsięwzięcia. Są już zresztą pierwsze niezwykle pochlebne recenzje, w których wielokrotnie powtarzany jest zwrot: „Widowisko, jakiego świat nie widział”. Czy tak jest rzeczywiście? Zobaczymy. Tak więc to pierwsze miejsce na liście to taki kredyt zaufania. Ale jakoś dziwnie jestem o nie spokojny.

niedziela, 6 grudnia 2009

CAMERIMAGE 2009 - SUBIEKTYWNA RELACJA


W sobotę 5 grudnia zakończył się festiwal sztuki operatorskiej Plus Camerimage. Zanim skrobnę parę słów o zwycięzcach, najpierw trochę o plusach i minusach tegorocznej edycji. Na plus można z pewnością zaliczyć wspaniałą atmosferę i żywiołowe reakcje publiczności. Trzeba też przyznać, że od strony technicznej, jak i repertuarowej festiwal nie zszedł poniżej poziomu z lat poprzednich. Niestety go też nie przeskoczył. O żadnym z filmów obejrzanych podczas festiwalu nie mogę powiedzieć, że mnie jakoś specjalnie zachwycił. Zdarzyło się owszem kilka dzieł bardzo dobrych, ale przeważające wrażenie po festiwalu to zdecydowany niedosyt. I chociaż po kinie europejskim, czy stricte polskim trudno się było spodziewać fajerwerków, to zawiodły też filmy anglojęzyczne. Odnosi się wrażenie, jakby scenarzystom kompletnie zabrakło ciekawych pomysłów na historie. Wysysają więc z palca przeciętne anegdotki i starają się uczynić je w miarę oglądalnymi. Mam tu na myśli głównie nudnawą tragikomedię Jasona Reitmana „W chmurach” z Georgem Clooneyem w roli specjalisty od zwalniania pracwników wielkich korporacyjnych firm, ale też angielską komedię „Była sobie dziewczyna” Lone Scherfig, choć akurat ten film broni się brawurowym aktorstwem i świetnymi dialogami. Nie zawiódł natomiast Terry Gilliam, który w „Parnassusie” po raz kolejny dał upust swojej schizofrenicznej wyobraźni, kreując świat i postacie w stylu swoich „Przygód Barona Munchausena”. Z pozytywnie zaskakujących projekcji wymieniłbym też takie filmy jak „Aż po grób” Aarona Schneidera ze świetnymi rolami Roberta Duvalla i Billa Murraya (który zresztą dość niespodziewanie pojawił się na festiwalu), czy polskiego „Generała Nila” Ryszarda Bugajskiego. Oba filmy zrealizowane bardzo klasycznie, ale też niezwykle profesjonalnie i z szacunkiem dla opowiadanej historii. Nie wiem natomiast, co takiego widzą krytycy w tym filmie, że był tak świetnie oceniany i nagradzany, ale naprawdę szczerzę odradzam oglądania „Wojny Polsko-Ruskiej”Xawerego Żuławskiego. Jest to niestety przykład jak bardzo nie da się przełożyć świetnej skądinąd książki Doroty Masłowskiej na język filmowy.

A teraz o zwycięzcach. Są to po kolei: izraelski „Liban” (Złota Żaba), i dwa filmy polskie - „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego (Srebrna Żaba)i „Rewers”Borysa Lankosza(Brązowa Żaba). Chociaż nie do końca pokrywają się one z moimi faworytami ( w swoim prywatnym rakingu uwzględniłem tylko ten pierwszy film), to trzeba przyznać, że każdy z nich na nagrodę zasłużył. Nawet z samego faktu , że w każdym przypadku jest to kawał świetnego kina. Dodatkowo „Liban” to prawdziwy popis operatorski. 98% akcji filmu dzieje się w ciasnym czołgu. Jedynym „oknem” na świat zewnętrzny jest wizjer z celownikiem. Zabieg ten wspaniale buduje klimat klaustrofobii i napięcia między bohaterami. Dwa pozostałe filmy są już fotografowane bardziej klasycznie. Niemniej zdjęcia są w nich wspaniałym dopełnieniem historii.


Osobiście uważam, że jakaś nagroda należała się również niebagatelnemu filmowi „A Single Man” Toma Forda. Wspaniałe, choć nieco przeestetyzowane zdjęcia naprawdę zapadają w pamięć i nawet tylko dla nich i dla świetnej roli Colina Firtha warto ten film zobaczyć.


Tak więc podsumowując, Tegoroczny festiwal nie zachwycił, ale też nie zawiódł. Pokazał za to szeroką panoramę współczesnego kina ambitnego. To też nie jest mało.

czwartek, 26 listopada 2009

NADCHODZĄ ŻABY...

Już w sobotę staruje w Łodzi Festiwal Sztuk Operatorskich "PLUS CAMERIMAGE". Będę tam i ja. Postaram się obejrzeć wszystkie warte obejrzenia filmy i po festiwalu grzecznie zdam wam relację z całego eventu. Do tego czasu wrzucam zwiastuny kilku ciekawszych festiwalowych propozycji:

"THE IMAGINARIUM OF DOCTOR PARNASSUS" reż. Terry Gilliam

"TAKING WOODSTOCK" (POKAZ SPECJALNY) reż. Ang Lee

"A SINGLE MAN" reż. Tom Ford

"DEPARTURES" reż. Jójiró Takita

sobota, 21 listopada 2009

FILMY POSTAPOKALIPTYCZNE - MÓJ RANKING

Tak mi się zachciało na wzbierającej fali "2012" i tuż po obejrzeniu "9" napisać coś o gatunku filmowym, który bardzo lubię, ale jeszcze żaden film w tym gatunku nie dał mi prawdziwej satysfakcji. Wrzucam więc skromny ranking 5 filmów postapokaliptycznych, które moim zdaniem są z jakiegoś powodu warte uwagi.

(w zdjęcie "klik"-trailer w mig!)

1. "LUDZKIE DZIECI"(2006) reż Alfonso Cuarón

Jest to jeden z niewielu tego typu filmów, który faktycznie wbił mnie w fotel. Wspaniale napisany, świetnie zagrany. Buduję fantastycznie klimat zagrożenia i bezradności bohaterów wobec narastających przeszkód.

2. "12 MAŁP"(1995) reż.Terry Gilliam

Klasyk. Choć nie jestem wielkim fanem tego filmu. Nie mniej trzeba oddać honor zwłaszcza scenarzystom, bo zawiłość intrygi naprawdę imponuje.

3. "NAUSICAA Z DOLINY WIATRU"(1984) reż. Hayao Miyazaki

Chyba najbardziej oryginalny postapokaliptyk, jaki widziałem. To, co potrafi wyczarować na ekranie Miyazaki za każdym razem przerasta moje wszelkie oczekiwania.

4. "MATRIX"(1999) reż.bracia Wachowscy

Co tu dużo gadać. Zrewolucjonizował kino jako medium, nie mówiąc już o gatunku postapokaliptycznym.

5."UCIECZKA LOGANA"(1976) reż. Michael Anderson

Jeden z pierwszych kultowych filmów postakopaliptycznych. U nas mniej znany. A z wielu powodów wart poznania (choćby z faktu, że wiele z niego zapożyczono w naszej "Seksmisji")

Tuż za podium uplasował się "Jestem legendą" z Willem Smithem, który mimo wątłej fabułki wspaniale buduje klimat grozy i osamotnienia.
To są moje typy. A może ktoś ma swoje polecanki? Chętnie bym uzupełnił swoje filmowe lektury o jakąś sprawdzoną pozycję.

piątek, 13 listopada 2009

"2012" - JAKA PIĘKNA KATASTROFA


Trudno wyobrazić sobie, co Roland Emmerich weźmie na warsztat po nakręceniu filmu o końcu świata... Może dla odmiany zacznie kręcić niezależne dramaty, rogrywające się między dwoma bohaterami w czterech ścianach pokoju..? A może nastąpi faktyczny koniec świata i problem ten nie będzie istniał..?

Zadziwiający jest fakt, że tak konsekwentny w swojej drodze „artystycznej” reżyser, autor tak wielu blockbusterów, wciąż pozostaje średnio rozpoznawalny przez publiczność. Ale może wcale nie ma w tym nic dziwnego. W końcu to, czy zapamiętujemy danego twórce, w istotnym stopniu wiąże się z unikalnym stylem opowiadania. Z pewnością można powiedzieć to o Spielbergu, Shyamallanie, czy Cameronie. Ale na pewno nie o Emmerichu. Ten reżyser stawia sobie za cel bezstylowość. Charakter filmowej wypowiedzi ma być do bólu przezroczysty. Złożony z dobrze znanych i ogranych elementów, które wyważone z aptekarską dokładnością mają przynieść zadowolenie maksymalnej ilości odbiorców. Tak Emmerich realizuje filmy już od kilkunastu lat. I tak też jest z „2012”. Drętwa, do bólu patetyczna i przewidywalna fabuła nawet przez chwilę nie daje nam złudzeń, że ten film wzniesie się nieco ponad poziom wód zalewających po kolei wszystkie kontynenty... Bohaterowie to przedstawiciele tych samych schematycznych postaw, które widzieliśmy w setkach podobnych filmów... Dialogi kiedy starają się być zabawne, wprawiają w zażenowanie, a w sytuacjach bardziej wzniosłych wydłużają akcję do granic absurdu (kiedy głównemu bohaterowi pozostają sekundy, by dokonać niezwykle skomplikowanego aktu heroizmu, ten znajduje czas by powspominać z synkiem dawne czasy kiedy byli jedna szczęśliwą rodziną... Innym razem widzimy licznik wskazujący minutę jaka dzieli załogę statku od kataklizmu i w ciągu tej minuty inny bohater wygłasza pięciominutową przemowę)...

Ale co z tego? Przecież nikt nie spodziewał się, że Emmerich przeskoczy sam siebie. Dla niego fabuła filmu zawsze będzie mało istotnym , acz koniecznym dodatkiem do pokazania wszechogarniającej i niezwykle efektownej hekatomby. I pod względem wizualnym film rzeczywiście robi ogromne wrażenie.

Wracając do pierwszej myśli: reżyser mógłby ostatecznie nakręcić drugą część (końcówka pozostawia taką możliwość), tylko co on by wtedy pokazał? Implozję galaktyki?..

OCENA: 2,5/6

OPISY FABUŁY




niedziela, 8 listopada 2009

"MOON" - W STARYM DOBRYM STYLU

Kino sf wraca do świetnej formy. Po zalewie przeładowanych efektami specjalnymi, gniotów w stylu „Transformersów”, czy innych „Hulków” twórcy najwyraźniej zatęsknili za historiami kameralnymi, skupionymi na bohaterach i fabule. I jak na razie pokazują statystyki, są to twórcy debiutujący. Po rewelacyjnym „Dystrykcie 9” Neilla Blomkampa pojawił się kolejny debiut. „Moon” Duncana Jonesa opiera się na starych, sprawdzonych zasadach budowania napięcia za pomocą najprostszych środków, takich jak np. odizolowanie bohatera od świata zewnętrznego, a także stopniowe odsłanianie tajemnicy. Wszystko to w sentymentalnym stylu retro. Również wizualnie film nawiązuje do sf z lat 60-tych i 70-tych. Zwłaszcza wystrój stacji badawczej przypomina stylistykę rodem z „Odysei kosmicznej” czy pierwszego „Obcego”.

Reżyser z zaskakującą, jak na debiutanta umiejętnością stwarza klimat klaustrofobii i odosobnienia. Mamy praktycznie jednego (choć nie do końca) bohatera, na którym opiera się cały ciężar fabularny i psychologiczny. I trzeba przyznać, że Sam Rockwell wybrnął z tego zadania obronną ręką.

Film nie jest bez wad. Miejscami powielane schematy nieco drażnią (dość szybko możemy się zorientować na czym polega okrutna prawda o bohaterze), chwilami też film stara się na siłę wprowadzić wątki humorystyczne, co akurat w takim filmie staje się jedynie przykładem nie radzenia sobie twórcy z niektórymi scenariuszowymi komplikacjami. Na szczęście te drobne mankamenty są zmarginalizowane przez wspaniały, mroczny nastrój dzieła, podkreślony przez równie niepokojącą muzykę Clinta Mansella.

Mimo kilku drobnych wad i nawiązań do klasycznego kina sf, film emanuje świeżością. Jest jak powiew świeżego powietrza wpuszczony w zatęchły od formalnego przeładowania gatunek sf.

Polecam.

OCENA: 4,5/6

OPIS FABUŁY



wtorek, 3 listopada 2009

OBCY W NAS

W kilku filmach s.f. obecnego i minionego sezonu wyraźnie widoczna jest pewna ideowa tendencja. Polega ona na odwróceniu dotychczasowo prezentowanych ról „obcych” (w szeroko pojętym znaczeniu tego słowa) i „swoich”. Takie odwracanie filmowych ról nie jest niczym nowym w tym gatunku i najczęściej wiąże się z pewnym politycznym przewrotem ideologicznym. Najbardziej oczywisty przykład z przeszłości to ukazywanie obcych w amerykańskich filmach z lat 50-tych, a więc z okresu zimnej wojny, jako złowrogich najeźdźców oraz kontrastujący wobec tej wizji hippisowski w wymowie styl filmów Spielberga („E.T.”, „Bliskie Spotkania...”), przekornie i zaskakująco wówczas ukazujący kosmitów jako łagodne, niosące pokój istoty. Takich przewrotów było później w kinie jeszcze kilka, nie zawsze ściśle związanych z aktualna polityką, ale często przynajmniej o nią zahaczających.
Obecnego przełomu trudno nie wiązać z polityką, a właściwie krytyką polityki, prowadzonej za niedawno zakończonych rządów Busha, czy szerzej - ugrupowań konserwatywno - republikańskich.
W ciągu zaledwie kilku miesięcy na ekranach kin pojawiły się co najmniej trzy tytuły science-fiction( a wkrótce pojawi się kolejny), w których następuje załamanie się opozycji „obcy-swój”.
W „Terminatorze - Ocalenie” (reż. McG) mamy sytuację, w której wzbudzający największą sympatię widzów, a także najbardziej uczuciowy bohater - Marcus Wright, jest robotem przekonanym o tym , że jest człowiekiem. Jednak kiedy odkrywa okrutną prawdę o sobie, jego czyny nie przestają być mniej heroiczne, czy napełnione troską o innych. Rzekłbym, że wręcz przeciwnie. W historii, w której podział na dobrych i złych jest dość oczywisty, następuje załamanie tej oczywistej opozycji. Bo oto bohater uznany przez odbiorcę za „swojego” okazuje się „obcym”.
Ten sam problem, ale z nieco innego punktu widzenia ukazuje( bardzo zresztą wizualnie podobny do czwartego „Terminatora”) „Dystrykt 9”(reż. Neill Blomkamp). Tu jednak z początku nie mamy konkretnej sugestii, kogo należy obdarzyć sympatią. Zarówno „swoi” przedstawiciele zbrojeniowej korporacji, jak i „obcy” kosmici mogą wzbudzać w podobnym stopniu odrazę. Z czasem dopiero nasza sympatia wyraźnie zmierza w kierunku „krewetek”(głównie za sprawą wyróżniającego się emocjonalnie i intelektualnie rebelianta i jego rozbrajającego dziecięcym infantylizmem syneczka) i nieszczęsnego głównego bohatera. Jednak w jego przypadku nie tyle należy mówić o autentycznej sympatii, co zwykłym współczuciu. Marcus jako antybohater pakuje się w sytuację na tyle tragiczną, że dopiero kiedy zatraca swoje odrażające „ja” i zaczyna stawać się jednym z „nich” staje się postacią, o której losy zaczynamy się troszczyć.
Ideologiczna wymowa filmu jest wręcz podstawówkowo klarowna. Problem segregacji rasowej i ogólnie pojętej nietolerancji inności ubrany w sztafaż s.f. zyskuje jednak nader świeży, wyjątkowo sugestywny wymiar.
W przypadkach obu tych filmów mamy jednak dość standardową prawidłowość opowiadania historii z ludzkiego punktu widzenia. I oto właśnie wchodzi na ekrany film animowany, który o ile technicznie pozostaje daleko w tyle za hitami dreamworksa, czy pixara, o tyle ideowo jest wyjątkowo nowatorski. W filmie „Terra 3D” Mamy bowiem ukazaną historię walki o planetę między obcymi a ludźmi, opowiedzianą z punktu widzenia obcych. Ich rodzima planeta zostaje zaatakowana przez kosmiczna flotę ludzi, gotowych nie liczyć się z żadną przeszkodą w imię konieczności przedłużenia gatunku. Na szczególną uwagę zasługuje tu postać admirała, którego wygląd zewnętrzny jak i poglądy jakie reprezentuje, upodabniają go aż zbyt nachalnie do poprzedniego prezydenta republikanów.
Dylemat moralny przed jakim staje zarówno główny bohater, jak i młodzi widzowie nie jest jednak tak oczywisty. Tym bardziej cieszy fakt, że nie karmi się dzieci i młodzieży bezmyślnymi papkami, ale również produkcjami zmuszającymi do nieco głębszej refleksji.
Na tle tych filmów (a zwłaszcza tego ostatniego) zbliżająca się megaprodukcja Jamesa Camerona, „Avatar” wypada mało oryginalnie, jeżeli chodzi o fabułę(nie będę pisał o czym ma być film, bo wszystko jasno wynika ze zwiastunu, który można obejrzeć po kliknięciu w obrazek poniżej). Prawdopodobnie będzie tylko kolejnym przykładem rozliczenia się kina sf z systemem politycznym, który w imię walki o demokrację, za priorytet wyznaczał sobie militarną dominację nad tzw. „narodami łobuzerskimi”. Myślę, że dla Busha problem rozróżnienia na „obcych” i „swoich” po prostu nie istniał.